piątek, 8 czerwca 2018

Od Las Vegas do San Francisco - USA cz.3

               W poprzedniej części relacji z naszej kwietniowej podróży do USA opisałam atrakcje na wschód od Las Vegas - m.in. Wielki Kanion, Waterholes Canyon, Monument Valley. Tym razem udamy się na zachód od LV - na samo wybrzeże Pacyfiku i do wspaniałych parków narodowych USA.





Po zwiedzeniu Monument Valley ruszyliśmy w drogę do Las Vegas. Po drodze zatrzymaliśmy się na nocleg we Flagsatff. O tym, że to miasto to dobra baza wypadowa do zwiedzania Wielkiego Kanionu, Sedony z Navajo Red Rocks, route 66, pisałam w poprzedniej części. Dodam do tej listy kolejne miejsce, coś dla fanów astronomii - Krater Barringera zwany Arizona Crater albo po prostu Krater Meteorytowy. Jest to najsłynniejszy krater meteorytowy na świecie ze względu na świetny stan, w jakim się zachował, do czego przyczynił się suchy, pustynny klimat. Nazwa pochodzi od nazwiska naukowca, który pierwszy wykazał jego pochodzenie. Początkowo uważano, że jest to zapadnięty wierzchołek wulkanu. Jednak na początku XX w. geolog Daniel Barringer udowodnił, że skały dookoła krateru nie są pochodzenia wulkanicznego, wykazują natomiast oznaki zgniecenia przez ogromny obiekt. Barringer wykupił ziemie wokół krateru, który pozostaje w rękach jego rodziny do dziś. 
Krater ma średnicę 1200 metrów i 170 m głębokości. Powstał ok. 50 tys. lat temu na skutek uderzenia meteorytu żelaznego o średnicy ok. 50 m i wadze 300 tys. ton, pędzącego z prędkością ponad 40 tys. km/h. Uderzenie wyzwoliło energię 150 razy większą od wybuchu bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę.
Uwagi praktyczne: krater jest częściowo własnością prywatną. Koszt wstępu: 18 USD. Krater znajduje się na pustyni, jest tu parking i spory budynek z wystawą prezentującą ciekawostki na temat upadków meteorytów na Ziemię. Można również zobaczyć największy znaleziony fragment meteorytu, który spadł w tym miejscu. Jest też świetnie zaopatrzony sklep z minerałami i skamieniałościami. Można nabyć malutkie fragmenty meteorytów, różnokolorowe minerały, skamieniałe amonity, trylobity, zęby/kości dinozaurów itp. Ja byłam zachwycona, szczególnie że ceny jak na tego typu rzeczy bardzo przystępne. Zawsze marzyłam o trylobicie i piękny skamieniały okaz owego skorupiaka żyjącego dziesiątki milionów lat temu sobie kupiłam;) Meteoryt już miałam, kupiony w NASA na Florydzie, więc skusiłam się jedynie na trylobita. 


A propos wulkanów. W pobliżu Flagstaff znajduje się Sunset Crater Volcano - stożek wulkaniczny o wysokości 340 m. Powstał w wyniku erupcji ok. 1100 r n.e. Gdyby nie to, że na Islandii widzieliśmy już wulkany i nawet na jeden weszliśmy, na pewno zajrzelibyśmy do Sunset Crater Volcano.

Z krainy geologicznych cudów w Arizonie przejechaliśmy do miasta hazardu, czyli do Las Vegas. W LV wszystko sprowadza się do centralnej ulicy miasta, czyli Las Vegas Boulevard. Zabudowana jest ona po obu stronach gigantycznymi kasynami-hotelami. Wśród nich skupionych jest kilkanaście największych (pod względem liczby pokoi) hoteli świata. To chyba jedno z niewielu miast, w którym życie zaczyna aż tak bardzo tętnić dopiero po zmroku. Za dnia, owszem, widać ludzi na ulicach, ale gdy zaczyna się ściemniać, chodniki stają się niemal zatłoczone. Wszędzie słychać gwar rozmów i śmiechów, z kasyn, barów i restauracji dobiega muzyka. Jest to jedyne miejsce, gdzie na chodniku głównej ulicy na długości ok. 2-3 km znajdują się nie tylko latarnie, ale i głośniki z taneczną muzyką. Sprawia to, że atmosfera nocnej przechadzki po Strip'ie, głównej ulicy LV, przypomina jedną, ciągnącą się imprezę. Co krok to kolorowy od neonów hotel, bar lub kasyno z szeroko otwartymi drzwiami zapraszającymi do wejścia. Oczywiście skusiliśmy się na kilka gier na jednorękim bandycie przepuszczając całe 2$ ;) Gra w kasynie odhaczona! 
Poza tym skorzystaliśmy z innej miejscowej atrakcji, jaką jest przejażdżka High Roller'em, czyli największym na świecie kołem młyńskim z widokowymi wagonikami, które zabierają jednorazowo do 40 osób. Z maksymalnej wysokości 170 m jest rewelacyjny widok na LV, szczególnie nocą, gdy miasto rozświetlone jest niczym bożonarodzeniowa choinka! Przejażdżka trwa 30 min., koło wykonuje w tym czasie pełny obrót w bardzo wolnym tempie, dzięki czemu można spokojnie obejrzeć LV z góry, niemal z lotu ptaka. Koszt takiej przyjemności różni się w zależności od pory dnia. Najdrożej jest po zmroku: 35 USD. Można również wykupić przejażdżkę wagonikiem z open-barem (można pić do woli) - koszt nocą: 52 USD. Kolejek nie było, przynajmniej gdy my tam byliśmy, w wagonikach po kilka osób.
Las Vegas słynie z niekonwencjonalnych hoteli. Stwierdzam, że to miasto to taki lunapark dla dorosłych. M.in. Disney'owski zamek, egipska piramida + Sfinks, wieża Eiffel'a, mini-Wenecja z wodnymi kanałami i gondolierami, mini- Nowy Jork ze Statuą Wolności i kolejką górską, Rzym z rzeźbą przedstawiającą Cezara - świat w pigułce. 
Uwagi praktyczne: Las Vegas jest fajne z kilku powodów:
- ma najtańsze hotele 4- i 5-gwiazdkowe, z jakimi się spotkaliśmy! To bardzo tanie miasto pod względem szukania noclegu. LV przyciąga tanimi i bardzo dobrymi hotelami, by zarabiać na kasynach
- jak mało które miasto ma do zaoferowania tyle darmowych atrakcji. Poza przejażdżką High Roller'em nie wydaliśmy ani $ szwendając się przez wiele godzin po tym mieście. Wśród nietypowych darmowych atrakcji miasta można wymienić: 
* fontanny hotelu Bellagio - kilkuminutowy spektakl zaczyna się co kwadrans. Oglądaliśmy ich kilka i za każdym razem do innej muzyki,
* Volcano Show przy hotelu The Mirage, 
* Fremont Street Experience - deptak, nad którym wybudowano zadaszenie, w postaci długiego, półokrągłego sklepienia. Nad dachem zamontowano cyfrowe wyświetlacze, które połączone razem tworzą jeden z największych na świecie telebimów. Tu właśnie wyświetlane są animacje, które w połączeniu z muzyką płynącą z potężnych głośników dają niepowtarzalny efekt,
* zwiedzanie samych hoteli, co może być fascynujące samo w sobie - polecam Bellagio, Caesars Palace, The Venetian.
Hotel New York New York
Na lewo: Hotel Paris. Od góry: hotel The Venetian, na dole: Ceasars Palace
Na lewo: hotel Luxor, na górze: hotel Excalibur, na dole: hotel Mandalay Bay
Na lewo: hotel Bellagio i tańczące fonatnny, na górze hotel Flamingo
High Roller widziany od dołu i z wagonika na sąsiedni wagonik
Widoki z High Roller:






Aż dziw bierze, jak funkcjonuje to miasto położone na pustyni "zżerając" tyle prądu i wody...

Jeśli chcecie zaznać prawdziwie pustynnych upałów, udajcie się do Red Rock Canyon (0,5 h jazdy za miastem) lub do Death Valley, czyli do Doliny Śmierci. Warto zamknąć okna i włączyć klimatyzacje, gdyż Dolina Śmierci to nie tylko malowniczy obszar pustynny, ale również jedno z najgorętszych miejsc na ziemi, gdzie pięćdziesięciostopniowe upały nie należą do rzadkości. Ponura nazwa tego miejsca ma związek z poszukiwaczami złota, którzy w 1849 r. przemierzali pustynne tereny Ameryki Północnej, aby skrócić sobie drogę do złotonośnych terenów Sierra Nevada. Jest  to najbardziej suche miejsce w Ameryce i jedno z najgorętszych na ziemi. Najwyższą temperaturę zanotowano tutaj w lipcu w 1913 roku, wynosiła ona 56.7°C. Ale o Death Valley, mimo panującej suszy i morderczego upału, można powiedzieć wszystko, oprócz tego że... jest martwa. Zaledwie kilka procent całej doliny pokrywają piaszczyste wydmy. Reszta jest skalista z kępkami rachitycznych roślin. Znajduje się tu najniższy punkt  w USA - 86m p.p.m przy BadwaterChcieliśmy tam zajechać, ale droga prowadząca do tego punktu widokowego była zamknięta. Udaliśmy się zatem do Zabriskie Point, miejsca  niesamowitych skalnych formacji erozyjnych. To chyba najsłynniejszy punkt widokowy w całej Death Valley i ulubione miejsce fotografów. To jest zwykle pierwsze miejsce, na jakie trafia turysta wjeżdżający od strony Nevady. Samochód zatrzymujemy na małym parkingu i ścieżką wchodzimy na punkt widokowy. Jest kwiecień, słońce praży, żadnej chmurki na horyzoncie, smarujemy się kremem z filtrem, łapiemy butelkę wody, czapki na głowy. Tak przygotowani wychodzimy na piekący skwar 30-paru stopni C i ruszamy... "aż" 200 m pod lekką górkę;) Pół żartem, pół serio - w pustynnym żarze nawet 200 m pod górkę może być wyzwaniem;) Widoki zachwycają. Piękna panorama. Ponoć są organizowane wycieczki piesze schodzące z przewodnikiem w głąb kolorowych gór. Podziwiam śmiałków mających tyle odwagi i odporności na bardzo wysokie temperatury w tym miejscu. Mi kilkanaście, kilkadziesiąt minut w tym skwarze wystarczyło. 
Uwagi praktyczne: wstęp płatny 30 USD. Można wjechać na podstawie karty America the Beautiful (upoważnia do wstępu do parków narodowych przez 12 miesięcy, opiszę ją szerzej później). Przy wjeździe jest samoobsługowy automat z biletami wstępu. Poruszając się po terenie parku można spotkać strażników sprawdzających bilety. 


W sieci można znaleźć zdjęcia ogromnej przydrożnej tablicy informującej o zjeździe w drogę Zzyzx.  Zastanawiano się, czy to jest prawdziwa tablica, czy taka droga/takie miasto naprawdę istnieje. Otóż tak, na trasie pomiędzy Las Vegas a Barstow, kilka kilometrów za miastem Baker jadąc w stronę Barstow, naprawdę stoi owa tablica wskazująca dojazd do osady o nazwie Zzyzx. Co ciekawe, ponoć nawet Amerykanie nie wiedzą, jak wymawiać jej nazwę.


Zbliżał się koniec dnia, a my trafiliśmy do prawdziwego miasteczka jak z westernu, Calico Ghost Town. Jest to opuszczone miasteczko górnicze na pustyni Mojave. Zostało założone w 1881 r. przez poszukiwaczy srebra, którzy natrafili tu na jego żyłę, ale która szybko się skończyła i w 1907 r. miasteczko opustoszało. Ze względu na położenie niedaleko ruchliwej autostrady, Calico jest obecnie popularną atrakcją turystyczną. Znajduje się tam muzeum, sklepy z pamiątkami i pole kempingowe, odbywają się pokazy tradycyjnych strojów i zwyczajów Dzikiego Zachodu. 
Uwagi praktyczne: wstęp 8 USD. Dotarliśmy na 1 godz. przed zamknięciem, kiedy kasa biletowa była już zamknięta, nie musieliśmy ich kupować, nikt już biletów nie sprawdzał. W kwietniowe popołudnie ludzi niewiele.


Dojechaliśmy do Los Angeles, miasto aniołów i hollywoodzkich gwiazd. Dla niektórych jest to miasto marzeń (spełnionych bądź nie), mnie niestety rozczarowało. Nie tak charyzmatyczne jak Nowy Jork, nie tak fantazyjne jak Las Vegas, nie tak ładne jak San Francisco. Sławna aleja gwiazd jest kompletnie nijaka, pełna sex shopów, barów i sklepów z pamiątkami. Przyznaję, nie odwiedziliśmy takich ikonicznych miejsc w LA jak Venice Beach czy Beverly Hills, może to zmieniłoby mój pogląd na tę aglomerację. Zrobiliśmy sobie obowiązkowe zdjęcia przy napisie Hollywood - polecam w tym celu Lake Hollywood Park. Przeszliśmy się Hollywood Walk of Fame, odszukałam gwiazdę Marilyn Monroe i kilku innych ulubionych gwiazd, przyłożyłam dłoń do betonowego odbicia dłoni Marilyn przed Chińskim Teatrem i niestety na więcej nie mieliśmy czasu.


Wyjeżdżając z Los Angeles zatrzymaliśmy się na chwilę w Santa Monica. W końcu słoneczna Kalifornia...


Następnego dnia miało nastąpić spełnienie kolejnego marzenia Mojego M., podobnie jak wizyta w NASA związanego z podbojem kosmosu. Niedaleko Los Angeles znajduje się baza wojskowa Vandenberg, z której startują rakiety kosmiczne. Mieliśmy stąd obserwować start rakiety Falcon 9 firmy SpaceX, ale niestety, jak to bywa ze startami rakiet, kilka dni wcześniej start został przeniesiony na późniejszy czas. Jakże było nam przykro! Taka okazja szybko się nie powtórzy. Cóż, mamy powód, by wrócić do USA.
Mając jeden wolny dzień do dyspozycji postanowiliśmy wspiąć się na górę o nazwie Grass Mountain, oddaloną o ok. 1 godz. jazdy od bazy Vandenberg. A czemu wybraliśmy właśnie ją? Otóż w kwietniu, kiedy tam byliśmy, górę tą porastają łany maków kalifornijskich. W odróżnieniu od naszych rodzimych maków są one pomarańczowe. Cała góra zabarwia się wówczas na pomarańczowo. Strasznie chciałam zobaczyć taką pomarańczową łąkę:)
Planując wycieczkę na Grass Mountain należy pamiętać o kilku rzeczach: 1) jest to stroma góra, choć na taką nie wygląda. Od początku idzie się dość stromo nachylonym zboczem z rzadka porośniętym drzewami, a od mniej więcej połowy zbocze staje się bardzo strome, bezdrzewne. Ostatnie 100 m to ponoć niemal pionowa wspinaczka. Nie wiem, gdyż tak daleko nie zaszliśmy; 2) to jest Kalifornia. Już w kwietniu panował upał prawie 30 st.C; 3) prawie całkowity brak drzew sprawia, że w bardzo niewielu miejscach można zaznać ochłodzenia, a upał doskwiera niemiłosiernie; 4) należy zabrać duuużą ilość wody. My weszliśmy ledwo do połowy góry, a wypiliśmy 3 butelki wody mineralnej (na 2 osoby); 5) nakrycie głowy i kremy z filtrem absolutnie konieczne! 6) buty... to rzecz względna, jakie kto potrzebuje. Większość ludzi szła w adidasach, ale uważam, że na tak stromym zboczu kostka lepiej jest stabilizowana w butach terkkingowych sięgających za kostkę. 


Ciekawostka: gdzieś na trasie z bazy Vandenberg do Parku Sekwoi przejeżdżaliśmy przez dwa ciekawe miejsca: 
1) pole naftowe. Nie było wysokich szybów, te, które widzieliśmy, były raczej niewielkie, ale to było najprawdziwsze pole naftowe. Dla mnie fajnie, coś nowego.
2) ogromne połacie sadów drzew pomarańczowych. Jak tam pięknie pachniało!, szczególnie popołudniu, gdy wszystko - ziemia, powietrze, drzewa - było mocno nagrzane. Pierwszy raz miałam okazję wąchać białe kwiaty pomarańczy. Cudowny zapach. Nie dziwię się, że król Francji, Ludwik XIV, kazał sprowadzić do Wersalu setki tych drzew. Co ciekawe, na niektórych drzewach były już tak dojrzałe owoce, że część zdążyła już spaść z drzew. Wzięłam kilka takich opadłych samoistnie z drzewa pomarańczy, by zjeść je na deser po kolacji. Pyszne! Słodkie i soczyste jak żadne kupne.

Kolejne kilka dni spędziliśmy w dwóch wspaniałych parkach narodowych - Sekwoi i Yosemite. Zwiedzenie Parku Narodowego Sekwoi (Sequoia & King Canyon National Park) to było moje marzenie, odkąd jako dziecko dowiedziałam się o istnieniu tych potężnych drzew. Sekwoje olbrzymie zwane także mamutowcami olbrzymimi - to gigantyczne i długowieczne drzewa rosnące naturalnie tylko w jednym, malutkim miejscu na Ziemi - na obszarach położonych pomiędzy 1500-2500 m n.p.m. na zachodnich stokach gór Sierra Nevada w Kalifornii. Drzewa tego gatunku dożywają do około 2-3,5 tysięcy lat i osiągają ogromne rozmiary. Współczesne drzewa dorastają do 95 m wysokości i 8 m średnicy (z Parku Narodowego Sekwoi znane są pnie drzew ściętych w XIX w., o średnicy 12 m i wysokości szacowanej na 135 m). Do gatunku tego należą jedne z najwyższych drzew świata, choć wiele ze starych drzew jest ułamanych w połowie wysokości, głównie z powodu uderzenia pioruna lub uderzenia silnego wiatru. Widzieliśmy największe pod względem objętości drzewo tego gatunku - Generl Sherman Tree. Nie jest najwyższy (jest ułamany w połowie swojej wysokości), ale ma straszliwie szeroki pień i ciągle rośnie! Jego wiek szacuje się na ok. 2500 lat! 
Najstarsza znana sekwoja, o nazwie CBR26, liczy sobie aż 3266 lat, ale według niektórych źródeł jest już martwa, choć wciąż stoi na swoim miejscu. Najstarsza na pewno żyjąca sekwoja, The President Tree, ma 3200 lat! Niestety nie udało nam się do niego dojść, gdyż szlak był zamknięty :( Zobaczyliśmy zatem największą sekwoję (i jedno z największych drzew na świecie), ale nie najstarszą sekwoję (będącą jednym z najstarszych organizmów na Ziemi). 
Miejsca godne polecnia w wielkim SNP:  
- szlak o nazwie Trail of 100 Giants - bardzo łatwy, płaski, asfaltowe ścieżki;
- serce parku to Giant Forest wzdłuż drogi nr 198, tzw. Generals Highway. To tu jest muzeum sekwoi, centrum edukacyjne, wyjście na szlaki np. do The President Tree i General Sherman Tree. Stąd też można latem wjechać na drogę prowadzącą do Moro Rock - pięknego punktu widokowego oraz do Sequoia National Park's Tunnel Lodge, czyli do miejsca, w którym można samochodem przejechać przez przewrócony pień sekwoi. My byliśmy w kwietniu i droga ta była zamknięta z powodu oblodzenia i złych warunków pogodowych;
- Grant Grove i Converse Basin Grove - kolejne skupisko sekwoi. 

Uwagi praktyczne:
- wstęp: 30 USD/auto lub na podstawie karty America de Beautiful upoważniającej do rocznego wstępu do parków narodowych
- część dróg otwarta dopiero od marca/kwietnia/maja w zależności od wysokości n.p.m. oraz pogody 
- nawet jeśli w pobliskich miastach u podnóża gór i SNP jest ciepło i słonecznie, wysoko w górach może padać śnieg, czego doświadczyliśmy. W mieście Visalia, gdzie spaliśmy, było ok. 20 st.C, a na terenie parku ok. 0 st.C. Przy drzewie General Sherman złapała nas śnieżyca. My byliśmy na to przygotowani - kurtki i buty trekkingowe, czapki, rękawiczki. Ale mnóstwo ludzi szło w krótkich spodenkach, a nawet klapkach! Dla mnie to szok! Bo o ile pogoda na dole może być zwodnicza, to przecież sama świadomość, że jedzie się w góry ok. 1500 m wyżej niż pobliskie miasta, powinna nakazywać roztropność, by zabrać odpowiednie buty.

Kilka ciekawostek...
Sekwoje są bardzo odporne – związki chemiczne zawarte w drewnie i korze drzewa uodparniają je na insekty i grzyby, a gruba kora izoluje od większych szkód spowodowanych pożarem. W rzeczywistości drzewa te giną najczęściej od… powalenia. Ich system korzeniowy jest dość płytki, więc jego uszkodzenie w połączeniu ze zbyt wilgotnym podłożem i silnym wiatrem może doprowadzić do upadku takiego kolosa. W przewróconej sekwoi łatwiej wyciąć dziurę niż ją usunąć. W Parku Narodowym Sekwoi są także miejsca, gdzie w przewróconych na drogę sekwojach wycięto tunele wielkości samochodu! Chcieliśmy tam pojechać, ale… akurat ta droga była zamknięta i w remoncie. Taka karma.
W normalnym lesie pożar to tragedia, ale dla sekwoi ogień jest… pożyteczny. Szyszki mamutowców z zamkniętymi łuskami mogą wisieć na drzewie wiele lat. Część z nich otwierają wiewiórki i pozwalają wypaść nielicznym nasionom, ale jest to znikomy procent. Dopiero ciepło pożaru powoduje, że szyszki osuszają się, otwierają i nasiona spadają na ziemię. Same sekwoje są na ogień odporne, więc nic groźnego im się nie dzieje, natomiast okoliczne niższe drzewa i krzewy po spaleniu i przysypaniu nasion są dla nich świetnym nawozem. Ogień daje życie.

Na lewo: jedno z wielkich drzew ; na prawo: karpa przewróconej sekwoi
Na prawo: porównanie wielkości pnia  sekwoi (w środku) oraz "tradycyjnej" sosny (po obu stronach sekwoi), jakie występują w Polsce; 
na prawo: samochód stojący na poboczu drogi 2-3 m za sekwoją
Na prawo: Mój K. stojący kilka metrów przed General Sherman Tree (drzewo jest ogrodzone); na lewo: ja przy jednej z wielu sekwoi



Na lewo: szlak prowadzący przez przewróconą sekwoję nieopodal General Sherman Tree; na prawo: kostką granitową wyłożono zarys wielkich bliźniaczych drzew, jakie rosły w tym miejscu do XIX w., kiedy to w lesie przeprowadzono masową wycinkę drzew.
W górach Sierra Nevada położony jest jeszcze jeden piękny park narodowy, zupełnie odmienny od Parku Sekwoi. To Yosemite National ParkTo jeden z najczęściej odwiedzanych przez turystów Parków Narodowych w Stanach Zjednoczonych. Yosemite National Park rocznie odwiedza 3,5 miliona miłośników niezwykłej przyrody, z czego większość koncentruje się w niewielkiej Yosemite Valley. Dzisiaj trudno uwierzyć, że jeszcze 150 lat temu były to dzikie niedostępne tereny. Wszystko zmieniło się wraz z przybyciem poszukiwaczy złota do doliny w połowie XIX w. Zamieszkujący dotąd te tereny Indianie zostali wymordowani/wygnani, a ich miejsce zaczęli zajmować farmerzy, leśnicy oraz turyści, którzy szybko poznali się na pięknie tego miejsca. Dzisiaj Dolina Yosemite to najchętniej odwiedzana część parku. Ten 12 kilometrowy kanion słynie w świecie ze swej urody - imponujące skalne zbocza ozdobione są przez malownicze wodospady, a wśród nich ten najwyższy – Yosemite Falls.Zwiedzanie parków narodowych w kwietniu ma tę wadę, że część dróg jest jeszcze zamknięta. Z tego powodu niestety, ku naszemu wielkiemu, ogromnemu wręcz ubolewaniu, nie mogliśmy wjechać na Glacier Point - najpiękniejszy punkt widokowy na dolinę. Ale wiosna ma tę zaletę, że wodospady w Parku Yosemite działają wtedy pełną parą niosąc najwięcej wody w ciągu całego roku. To za sprawą topniejących śniegów. Wg mnie najpiękniejszym i najbardziej spektakularnym wodospadem jest Bridalveil Falls, jeden z pierwszych po wjeździe do doliny. Jego nazwa znaczy dosłownie "welon panny młodej". To dlatego, że spadająca woda za sprawą wiatru rozpryskuje się na boki niczym welon powiewający na wietrze. Jeśli tak jak my traficie tu wiosną, lepiej załóżcie kurtkę przeciwdeszczową, gdyż można nieźle zmoknąć;)  Jeśli tak się stanie, pięknych łąk z jeszcze piękniejszymi widokami, na których można przysiąść, by się w słońcu osuszyć, nie brakuje. Szczególnie polecam Sentinel/Cook’s Meadows Loop - jeden z najprostszych i najpiękniejszych szlaków w Yosemite. W czasie 3-kilometrowego spaceru idziemy przez łąki, mając cały czas widok na Yosemite Falls. Dochodząc do rzeki docieramy do słynnego Sentinel Bridge, mostku z którego jest wspaniały widok na Half Dome. 
Pisząc o wodospadach w Yosemite nie można nie wspomnieć o Yosemite Falls. Trzy kaskady spadają z hukiem z łącznej wysokości 739 m. To najwyższy wodospad w Ameryce Północnej i drugi pod względem wysokości w USA. Jak to możliwe? Ano dlatego, że najwyższy wodospad Stanów Zjednoczonych znajduje się na Hawajach - to Olo'upena. Z głównego parkingu przy visitor center prowadzi do niego łatwy i krótki asfaltowy szlak. Już ze szlaku widoki są piękne na smukły wodospad sięgający wysoko w górę. Niestety na brak tłumów i gapiów nie ma co liczyć chyba o żadnej porze roku. 
Na sam koniec dnia warto zostawić sobie punkt widokowy o nazwie Tunnel View. Rozpościera się stąd przepiękny widok na dolinę z tak charakterystycznymi punktami jak El Capitan, Half Dome, Sentinel Dome i Bridalveil Fall, czyli Yosemite w pigułce. Zwykle jest tu tłoczno, bo to punkt obowiązkowy wszystkich autokarowych wycieczek. Szczególnie późnym popołudniem, przed zachodem słońca robi się bardzo tłoczno, gdyż zjeżdżają się fotografowie chcący uwiecznić grę świateł zachodzącego słońca nad doliną. Cały murek okalający punkt widokowy potrafi być obstawiony szpalerem kilkudziesięciu statywów. Jeśli więc też macie w planach takie zdjęcia,to warto przybyć tu odpowiednio wcześnie, by mieć dobre miejsce i odpowiednio dużo czasu na zdjęcia w różnym świetle. A czy rzeczywiście warto? Wg mnie zdecydowanie tak! Nie mieliśmy idealnej pogody do zrobienia idyllicznych zdjęć, słońce było za chmurami, ale i tak było pięknie. Widok z tego miejsca jest magiczny. Olbrzymie granitowe monolity, tryskające fontanny wodospadów, delikatna wieczorna mgiełka, a całość rozświetla ciepłe kalifornijskie zachodzące słońce...
Uwagi praktycznewstęp: 30 USD/auto lub na podstawie karty America de Beautiful upoważniającej do rocznego wstępu do parków narodowych. Na miejscu, w Yosemite Village, mała baza noclegowa i gastronomiczna.


Bridalveil Falls
Yosemite Falls


Widok z Tunnel View
Droga  nr 140 z miasta Mariposa prowadząca do Yosemite, jedna z piękniejszych, jakimi jechałam
Z gór Sierra Nevada wyjechaliśmy szczęśliwi, że udało nam się zobaczyć dwa fantastyczne parki narodowe z zapierającymi dech w piersiach widokami. Skierowaliśmy się na zachód do San Francisco, do ostatniego punktu naszej podróży. Dwie rzeczy można powiedzieć o tym mieście: że ma uroczą architekturę i że jest strasznie strome;) 
Większa część starego San Francisco to niska zabudowa domków jednorodzinnych. Bardzo charakterystycznym obrazkiem są całe rzędy domów w stylu wiktoriańskim. Wieżyczki, wykuszowe okna, delikatne ornamenty, pastelowe kolory – tak w skrócie można opisać styl wiktoriański, w którym budowano tu na początku XX w. Zwiedzenie San Francisco to była prawdziwa przyjemność. Niesamowite wrażenie robi to, jak tam wszystko doskonale pasuje do siebie i nic nie kłuje w oczy: tradycja miesza się z nowoczesnością. Najsłynniejszym skupiskiem wiktoriańskich domów  jest Alamo Square z rzędem kolorowych kamienic zwanych Painted Ladies, czyli pomalowane damy. Ja je kojarzę najbardziej z czołówki serialu "Pełna chata" popularnego w Polsce w latach 90. Ktoś jeszcze prócz mnie go kojarzy? ;) Jako mała dziewczynka marzyłam o tym, by mieć takie okna z szerokim parapetem i milionem poduszek. W końcu mogłam zobaczyć je na żywo, chociaż tylko z zewnątrz. Po więcej przykładów tego typu budownictwa przejdźcie się po dzielnicy Haight-Ashbury, polecam Central Ave (szczególnie okolice numeru 144).


Painted Ladies
Przykłady architektury s SF
Ale San Francisco to nie tylko wiktoriańskie domy niczym domki dla lalek. To także gęsto zabudowany Financial District z wieżowcami. Daleko mu jednak do drapaczy chmur w Nowym Jorku. 


Wieżowiec Transamerica Pyramid + bonus: po lewej stronie na elewacji budynku wysokości 1szego pietra jest prawdziwy mural Banksy'ego. Jedyny zachowany spośród kilku, jakie namalował kilka lat temu
Ciekawie musi stawiać się budowle w mieście, które położone jest na ponad 40 wzgórzach i ma jedną z najbardziej stromych ulic w kraju - Lombard Street. Ciągnie się ona horyzontalnie przez kilka dzielnic miasta od The Presidio do Coit Tower. Znana jest jako najbardziej poskręcana ulica na świecie. To wszystko za sprawą odcinka, który jest niezwykle pochyły. Mieszkańcy tego fragmentu ulicy mieli problemy z dojazdem do swoich posiadłości, ze względu na duże nachylenie jezdni. Ostatecznie w 1923 r. zbudowano tutaj serpentynę, która składa się z ośmiu zakrętów. Jest to bardzo często odwiedzana “atrakcja” miasta, przez co dość często trzeba czekać w kolejce, aby tędy zjechać. Aż ciężko wyobrazić sobie bolączki mieszkańców. Współczuję tym, którzy muszą codziennie parkować na tych stromych ulicach. Pewnym jest, że gdybym tu mieszkała, miałabym iście brazylijskie pośladki od tego ciągłego chodzenia pod górę;) Tu nawet chodniki czasem przybierają formę schodów.


To nie zdjęcie jest krzywe, to taka ulica;)
Na lewo: Lombard Street; na prawo: typowy widok stromej ulicy SF
Pewnie dlatego taką popularnością cieszą się tramwaje. W San Francisco funkcjonują dwa rodzaje tramwajów: liniowe (cable cars) i klasyczne (heritage street cars). Pierwsze to te znane z pocztówek, które kursują na trzech trasach w centrum miasta. Fajne, klasyczne, nostalgiczne. Popularnym punktem do zrobienia zdjęć tych tramwajów jest zajezdnia przy Powell Str. oraz skrzyżowanie California Str. i Stockton Str.



Warto wybrać się do Fisherman's Warf, czyli do portu. Widać z niego dawne więzienie Alcatraz oraz można popatrzeć na wylegujące się lwy morskie. Uprzedzam, że tłumy tam ogromne.

Alcatraz
Wylegujące się lwy morskie
I na koniec wisienka na torcie czerwona niczym most Golden Gate. Bo ten symbol San Francisco wbrew nazwie nie jest złoty;) Jest ceglasto czerwony. Łączy dwa półwyspy na dwóch brzegach zatoki San Francisco. Ma długość 2800 metrów, a odległość między pylonami wynosi 1280 metrów. Wysokość pylonów wynosi 227 m, a pod mostem mogą przepływać nawet statki oceaniczne, gdyż kładka znajduje się na wysokości 66-72 metrów ponad lustrem wody. Przejazd mostem jest płatny, ale kładka dla pieszych jest ogólnie dostępna, co sprawdziliśmy na własnych nogach. Od momentu oddania go do użytku w 1937 r. most przetrwał liczne trzęsienia ziemi, huragany, a także upływ czasu. W 1989 r. przetrwał jedno z najtragiczniejszych trzęsień o natężeniu 7,1 stopni w skali Richtera. Most poza tym, że stanowi doskonałą trasę komunikacyjną, przyciąga również turystów oraz niestety samobójców. Od momentu powstania mostu ponad tysiąc osób odebrało sobie życie skacząc przez barierki.
Bardzo wdzięczny temat do fotografowania...




I to już koniec naszej przygody w USA. Z San Francisco, a właściwie z Oakland, lecieliśmy do domu. Żal, smuteczek i tęsknota zanim jeszcze opuściliśmy ten kraj. Musimy tu wrócić.

W kolejnej części podam kilka rad praktycznych odnośnie podróży na własną rękę do USA.


Zapraszam do pozostałych części relacji:
Nowy Jork w 3 dni - USA cz.1
Stany Zjednoczone polecają



1 komentarz:

  1. O to ja czekam na te porady, bo chciałabym kiedyś pojechać na własną rękę, aczkolwiek może nie przez całe Stany od razu :)

    OdpowiedzUsuń